czwartek, 9 grudnia 2010

27 XII 2010 o 18.30 - Odsłonięcie słupka kilometrażowego na Pilczycach


W dniu 27 grudnia 2010 w uroczystosc sw.Jana Apostola (brata sw.Jakuba Apostola) o godz. 19.00 nastapilo poswiecenie słupka kilometrażowego camino przy kościele pw.Macierzyństwa NMP na Pilczycach. Na slupku znajduje sie strzalka camino, logo Via Regia oraz napis "3331 KM" - odleglosc z Pilczyc do Santiago de Compostela. Po mszy sw.odbylo sie XIX spotkanie Wroclawskiego Klubu Przyjaciol Camino. Mialo ono charakter oplatkowy. Oto kilka zdjec z tej uroczystosci:




































środa, 20 października 2010

Moje camino 2010 - WSTĘP



Przygotowania do pielgrzymki zaczęły się już wiosną 2009 roku. Było to znakowanie szlaków we Wrocławiu i w pobliżu Wrocławia. Wiedzieliśmy już, że rok 2010 to Rok Świętego Jakuba, który ogłaszany jest wtedy, kiedy dzień odpustu, czyli 25 lipca, wypadnie w niedzielę. Następna taka okazja będzie dopiero w roku 2021, więc za 11 następnych lat.

Na jesieni 2009 roku postanowiliśmy, że nie możemy zmarnować tej szansy. Przecież to może być ostatnia taka szansa w życiu. Zaczęliśmy przygotowywać się do pielgrzymki, uczestnicząc w licznych pielgrzymkach i przejściach drogami świętego Jakuba w Polsce, w Niemczech i w Czechach.

Pierwszymi, którzy ogłosili, że wybierają się na szlak świętego Jakuba z Wrocławia, z "progu domu i swojego kościoła" byli Andrzej Kofluk i Stanisława Ozdoba. A ja latem dostałem nagle i nieoczekiwanie choroby, która poważnie zagroziła moim planom. Ta choroba to "ostrogi górne i dolne stopy lewej i prawej". Bardzo dotkliwy ból przy każdym kroku. Nie pomagały żadne zabiegi, maści ani moczenie nóg we wszelakich wywarach. Tymczasem w internecie przeczytałem czyjś blog:

Moje nogi same chodzą.

Sypiali pod namiotem i hostelach dla pielgrzymów. Jedli płatki owsiane i makaron. Tym, co mieli dzielili się z bardziej potrzebującymi i to później do nich wracało, bo ktoś inny dzielił się z nimi. Nigdy nikogo nie prosili o wsparcie.

Gdy było źle, malowali butelki i kieliszki, wymieniali te dzieła sztuki na prowiant. Do grobu Apostoła dotarli 20 lipca 2004 roku. Ostatnie dziewięć centów wrzucili na tacę. Z katedry wybiegli bardzo szczęśliwi. Pewien Niemiec zapytał, z czego tak się cieszą. A oni na to: Bo nie mamy pieniędzy, jesteśmy wolni.
- To teraz wracacie do domu? – zaczął drążyć.
- Nie – odpowiedzieli. – Teraz idziemy do Fatimy.
Ten Niemiec za głowę się złapał. I dał im… 50 euro. Przyjęli pieniądze, bo obowiązuje taka zasada, że pielgrzym przyjmuje wszystko, co inny człowiek daje. Edyta cytuje Paulo Coelho: Kiedy nie miałem nic, dostałem wszystko.
Przed Fatimą znowu zostali bez jedzenia.
- Dzisiaj będzie obiad Jezusowy – rzekł Dominik. – Dwie puszki szprotek i pół bagietki.
Poszli na mszę w bazylice Matki Bożej Różańcowej, a tam Ewangelia o rozmnożeniu chleba i ryb. Po tej mszy zjedli swój „obiad” i pojechali stopem do Lourdes. Na spotkanie z Janem Pawłem II, który był tam po raz ostatni.
W Lourdes spotkali Filipa, Francuza, któremu opowiedzieli o pielgrzymkach z Gdańska do Częstochowy. I ten Francuz, który nie znał polskiego i angielskiego, rok później przyjechał do Gdańska, by z rodziną Dominika wędrować pieszo na Jasną Górę.

Jeśli czegoś bardzo pragniesz, to cały wszechświat działa potajemnie, abyś mógł to spełnić (Paulo Coelho).

Pielgrzym nazywa się Dominik Włoch, ma 24 lata, studiuje resocjalizację na Uniwersytecie Gdańskim i jeszcze do niedawna nosił dready. Teraz włosy starannie przystrzygł, bo z krótkimi wędruje się łatwiej. Przed nim bardzo długa droga, ponad 3500 kilometrów. Jutro rano wyrusza pieszo z Gdańska do Jerozolimy. Samotnie.
Zanim opowie o pielgrzymowaniu, mówi o marzeniach.
- Ludzie mają marzenia, ale boją się je spełniać, w obawie, że nie będą mieć następnych – tłumaczy. – A ja spełniam wszystkie, żeby zrobić miejsce dla kolejnych.
Gdy był małym chłopcem, marzył, że pojedzie do Afryki. Chciał ją po prostu zobaczyć. A potem marzenia zaczęły dojrzewać i chciał już czegoś więcej.
- Już nie tylko chciałem pojechać i zobaczyć, chciałem też zbliżyć się do ludzi, coś dla nich zrobić - wyznaje. – Wymyśliłem, że zostanę wolontariuszem, będę pracować z dziećmi ulicy w Nairobi. Wziąłem urlop dziekański, ale wyjazd do Kenii nie wypalił. Przynajmniej na razie. Postanowiłem więc spełnić drugie marzenie: Przejść do końca trzy szlaki średniowiecznych pielgrzymów. Dwa pierwsze – do grobu św. Jakuba w Santiago de Compostela i grobu św. Piotra w Rzymie - mam już za sobą. Przede mną – grób Jezusa w Jerozolimie.


Lektura bloga, życzliwe słowa innych osób, oraz ogromna chęć pielgrzymowania zrobiły swoje. Na przekór chorobie, już w dniu 22 stycznia 2010 zakupiłem bilety na samolot do Biaritz we Francji, przez Londyn, na dzień 16 czerwca 2010. Jasia Ziembik, Krysia Góra i Jadzia Jasek postanowiły zabrać się ze mną, więc bilety zakupiliśmy razem. No i niecałe pięć miesięcy później wystartowaliśmy.


Wielu ludzi decyduje się podążyć śladami Jezusa i innych biblijnych i post-biblijnych świętych mężów i niewiast udających się w niepewną, daleką podróż. Dlaczego dawniej ludzie pielgrzymowali? Kim byli pielgrzymi? Jak odnoszono się do tego zjawiska? Kiedy podróżowano? O czym trzeba było pomyśleć przed wyruszeniem w drogę? Z czym należało się liczyć? Gdzie znajdowano nocleg? Co czekało pielgrzymującego u celu podróży? Jakie były skutki tych wypraw dla mentalności jednostki i dla zachodnioeuropejskiej wspólnoty narodów?

Ludzie zdrowi i chorzy, ubodzy i bogaci, zdesperowani i szczęśliwi, podróżowali w średniowieczu po to, by w świętych miejscach błagać o ratunek, odpokutować przewinienia lub wyrazić swoją wdzięczność. Cała Europa Zachodnia pokryta była siecią dróg, na których miliony pielgrzymów dzieliły trudy i niebezpieczeństwa podróży z wędrującymi studentami, kupcami i innymi podróżnymi. Cierpieli głód i pragnienie, znosili głód i upał, złośliwość przewoźników, oszustwa gospodarzy i włóczęgów. W drodze do Jerozolimy, Rzymu lub Santiago de Compostela, do Akwizgranu, Canterbury czy Einsiedeln mężczyźni i kobiety łączyli się z ludźmi, którzy od tej pory dzielili ich losy i cierpienia. Podobnie jak artyści, misjonarze i naukowcy, średniowieczni pielgrzymi przyczynili się do rozwoju tych wspólnych dla Europy Zachodniej cech kultury, które do dzisiaj odciskają swoje piętno na obliczu państw pomiędzy Islandią i Sycylią, Dublinem i Krakowem.

Pielgrzymki znane są w wielu religiach; muzułmanin jest nawet zobowiązany raz w życiu odwiedzić święte miasto Mekkę. Dla chrześcijan, muzułmanów, Hindusów pielgrzymka oznacza trwający przez pewien czas stan wyjątkowy, opuszczenie ojczyzny, wyruszenie w obce strony.

Jednak prawdopodobnie średniowieczni pielgrzymi mieli o wiele więcej powodów do radości, niż się nam dzisiaj wydaje. Dla człowieka pobożnego świętem był każdy dzień, w którym podążał śladami Jezusa i apostołów, dzień, który przybliżał go do miejsca kultu, dzień, w którym znosił trudy drogi jako pokutę za swoje grzechy lub jakąś szczególną winę (...).

Mniej więcej aż do przełomu tysiącleci na pielgrzymkę wyruszano w przeważającej mierze pojedynczo, spontanicznie.

Gdyby przeciwności, niedogodności i przestępstwa były tak powszechne, jak wynika to z rozmaitych źródeł, miliony ludzi nie ryzykowałyby długich pielgrzymek, nie uczestniczyłyby w tych wyprawach kilka razy w swoim życiu (...).

Jeżeli chodzi o dalekie podróże, prawdziwa rewolucja nastąpiła dopiero w XIX i XX stuleciu. Kolej, samochód i samolot ułatwiają i skracają czas podróży. Mimo to również dzisiaj na drogach prowadzących do miejsc kultu spotyka się ludzi, którzy rezygnują z wygód. Wolą podróżować "per pedes apostolorum" - "piechotą jak apostołowie". A kto rozejrzy się po miejscach kultu, znajdzie ludzi, którzy pragną podziękować za nadzwyczajną łaskę, ujrzy także ludzi utrudzonych i doświadczonych przez los, którym nie pomoże już żaden lekarz, a którzy mają nadzieję znaleźć tam jeżeli nie zdrowie, to przynajmniej pocieszenie.

Pielgrzymów wywołuje czasem na pieszą pielgrzymkę do Santiago de Compostela ....sam święty apostoł Jakub! On lubi tak robić, lubi sobie dobierać towarzystwo w Drodze i towarzyszyć pielgrzymom. Oto opowieść pewnej pątniczki, Sandry z Australii (rok 2009):

"Miałam rodzinę, pracę i dom w Australii. Swoją mała stabilizację. Wszytko ciche, spokojne i poukładane. I nagle wezwało mnie Camino. Kiedy Droga Cię woła, to jest już koniec stabilizacji. Nie możesz spać ani pracować spokojnie, nie cieszy cię już to "nic", które do tej pory wydawało ci się "wszystkim". Nie zaznasz spokoju, dopóki nie powiesz: "Tak, wyruszam". No, chyba że zabijesz w sobie ten głos, ale to musiałoby być straszne".

A dlaczego ja poszedłem na pielgrzymkę?

Dlaczego poszedłem na pielgrzymkę do Santiago de Compostela?

1. Bo sam Jezus w latach 30-33 swojego życia nieustannie pielgrzymował i nie miał stałego miejsca zamieszkania "Ptaki mają gniazda..."

2. Bo niemal wszyscy uczniowie Jezusa, Apostołowie, zaraz po Wniebowstąpieniu i Pięćdziesiątnicy - wyruszyli w świat aby głosić Dobrą Nowinę o zbawieniu.

3. Bo prawdziwy chrześcijanin stara się naśladować Jezusa i Jego uczniów

4. Bo Święta Rodzina pielgrzymowała "pieszo" każdego roku na Święto Paschy

5. Bo kto usłyszy wołanie Świętego Jakuba, nie jest w stanie mu odmówić...

6. Bo po otwarciu granic wewnątrz Unii Europejskiej takie pielgrzymki stały się możliwe

7. Bo papież Jan Paweł II w roku 1982 wezwał w Santiago de Compostela, aby "Europa wracała do swoich korzeni".

8. Bo tradycja pielgrzymowania była jedną z ważnych cech chrześcijaństwa w dawnych wiekach a pielgrzymki do Grobu Świętego Jakuba stanowiły jej ważny rozdział, a szlakami "camino" pielgrzymowały już miliony pątników.

KONTO WSPARCIA

Konto wsparcia finansowego długotrwałej pieszej pielgrzymki jest nawiązaniem do średniowiecznej tradycji "wyposażania" pieszego pielgrzyma przez mieszkańców miejscowości, wioski lub miasta, z której pielgrzym wyruszał na swój szlak pątniczy, aby modlić się nie tylko we we własnych intencjach, ale również w intencjach wioski, miasta, grupy osób czy sponsora. Pielgrzymi zaś pamiętali w drodze o swoich dobroczyńcach, modlili się o wybawienie od kary Bożej, o wybawienie od chorób, powodzi, pożarów, "powietrza" (czyli zarazy) dla mieszkańców miejscowości w których mieszkali ich dobroczyńcy.

I dlatego utworzyłem na tym blogu, na początku mojej pielgrzymki takie właśnie Konto Wsparcia. Dla znajomych i nieznajomych, dla osób, które czytają blog pielgrzymkowy i które nie mogły w tym roku pielgrzymować do Grobu Świętego Jakuba w Santiago de Compostela, ale chciały z potrzeby serca wesprzeć mnie Pielgrzyma finansowo - na mojej liczącej 900 km pieszej pielgrzymce. Mogły one wpłacić dowolną kwotę w złotówkach na podane konto, z zaznaczeniem "DLA PIELGRZYMA OD NN NN" podając swoje imię i nazwisko w miejsce NN NN.
Wpłacone złotówki mogłem, w razie konieczności, wybierać z bankomatów w Hiszpanii w euro. Dziękuje teraz moim sponsorom, za każde najmniejsze nawet wsparcie finansowe tej pielgrzymki.

Jeżeli owocem tej pielgrzymki będą jakieś wspomnienia, czy może jakaś książka, zamieszczę w niej oczywiście listę Dobroczyńców (za ich zgodą).
................
Jeszcze przed rozpoczęciem pielgrzymki wsparli mnie finansowo: Iwona N i Teresa D, zaś podczas jej trwania sponsorowali mnie: Arek P, Maria T, Ryszard J., Mirka G, Alek K i Kazik C., Krystyna Z. z Lubania i Ben D z USA.

wtorek, 19 października 2010

WYJAZD - 16 czerwca 2010



Wszystkie zamieszczone tu zdjęcia są autorstwa Jasi Ziembik i Krysi Góry, ponieważ (jak wspomnialem wcześniej na blogu) ja swój aparat zagubiłem w Hiszpanii.
WYJAZD
Najpierw ks.Roman z Parafii pw.Opatrzności Bożej na Nowym Dworze odwiózł nas na lotnisko wrocławskie w Strachowicach i tam w kaplicy na lotnisku udzielił nam błogosławieństwa na drogę:


























Aby się nie pogubić w Hiszpanii, ubraliśmy takie same koszule:









Samolotem linii Ryanair dolecieliśmy do Londynu około północy z dnia 16/17 czerwca 2010.

poniedziałek, 18 października 2010

Camino dni 1 - 20

Dzień 1 - czwartek 17 czerwca 2010
LONDON STANSTEAD - BIARITZ - BAYONNE - SAINT JEAN PIED DE PORT - HUNTTO


O północy byliśmy w Londynie i tam aż 12 godzin czekaliśmy na samolot do Biaritz we Francji. Spaliśmy na lotnisku na karimatach i na ławkach, jak zresztą wielu podróżnych. I dopiero o godzinie 12.15 we czwartek 17 czerwca wylecieliśmy kolejnym samolotem linii Ryanair do Biaritz we Francji. tam nasz samolot wylądował o godzinie 15.15.


























BIARITZ I SAINT-JEAN-PIED-DE-PORT

Na lotnisku w Biaritz wylądowaliśmy w dniu 17 czerwca 2010 o godz. 15.00. I od razu przywital nas JAKUB !!! Zaraz bowiem po naszym przylocie na lotnisko w Biaritz, kiedy odbieraliśmy bagaże, podeszły do nas dwie osoby: Jeanna i Jeaques czyli JAKUB! To byli znajomi Antoine Carillo, ktorego w maju przeprowadzaliśmy przez Wrocław aż do Środy Śląskiej. Antoine obiecał mi wtedy, że przyśle nam do Biaritz znajomego, który nas odwiezie samochodem aż do samego Saint Jean Pied de Port i tak się właśnie stało. Jeanna i Jaques zawieźli nas do samego SJPdP do Biura Pielgrzymkowego.

I tutaj w Biurze Pielgrzyma mogliśmy zarejestrować się już jako pielgrzymi i otrzymaliśmy Credenciale, czyli paszporty pielgrzymie. Do tych "paszportów" mieliśmy po drodze zbierać pieczątki, aby na ich podstawie pozwolono nam w drodze nocować w schroniskach dla pielgrzymów, czyli albergach lub refugiach oraz uzyskać na końcu drogi zaświadczenie o ukończeniu pielgrzymki, zwane Compostelką.
Kiedy odbieraliśmy swoje bagaże z taśmy lotniska podszedl do nas Jaques (imię francuskie, które się tłumaczy na język polski właśnie jako Jakub) i zapytał, czy to ja jestem Paweł Peter. Był ze swoją krewną o imieniu Janice i powiedział, że oni właśnie mają za zadanie odebrać nas z lotniska i odstawić samochodem do samego Saint_Jean-Pied-de-Port! Przysłany przez niego Jakub, to ten facet w czerwonej koszulce.


























Jakub i Janette podwiezli nas samochodami do Saint-Jean. To jest prawie 100 km od lotniska i podróż zajęła nam około półtora godziny.
































Po krótkiej wędrówce, około godziny 17.00 dotarliśmy do STARTU, czyli do punktu, z którego pielgrzymi z całego świata wyruszają na Camino France. Tam dostaliśmy Credenciale, czyli "paszporty pielgrzyma", do których mieliśmy po drodze dostawać stemple, poświadczające, że jesteśmy "w drodze" i możemy korzystać z noclegów w albergach.























Zaraz po wystawieniu Credenciali, szef Biura pielgrzymkowego sprawdzał na wadze sprężynowej nasze plecaki i każdemu mówił, że "za ciężki" i radził, aby połowe rzeczy wyrzucić....





Niczego nie będę wyrzucać - pomyślała Jadzia, zaciskając zęby - jakoś doniosę ten plecak do Santiago...





A oto zdjęcie zmęczonego pielgrzyma, jeszcze przed startem. Butelka wody w ręce, która po chwili znalazła się w bocznej kieszeni plecaka, była mniej więcej ciągle tej samej wielkości. Nie opłacało się dźwigać więcej wody, bo każdy dodatkowy gram, to niepotrzebne obciążenie dla pleców.





Założyliśmy plecaki i wyruszyliśmy w drogę.









O godz. 18.00, zaraz po dokonaniu rejestracji, wyszliśmy na nasze camino. Wieczorna wspinaczka, czyli ok.5,5 km drogi (różnica wzniesień 320 m) do schroniska Huntto zajęła nam prawie 3 godziny. W tym prywatnym schronisku mieliśmy wcześniej zarezerwowany telefonicznie nocleg.

Ogromna większość pielgrzymów przechodzi pierwszego dnia cały odcinek z SJPdP do Roncesvales - tj. ok. 27 km, ale ja zaplanowałem ten odcinek inaczej, dzieląc go na dwie części, ze względu zarówno na jego trudność, jak i z powodu moich ostróg stóp. Ogromna stratą takiego rozwiązania był brak noclegu w albergue w SJPdP i spotkania się z innymi pielgrzymami z całego świata oraz obecności wraz z nimi na wspólnej wieczornej mszy św. Z pewnością na drugi raz planowałbym to inaczej: nocleg w SJPdP, udział w wieczornej mszy św i następnego dnia 8 km etap startowy do prywatnego schroniska Orisson (niestety dość drogiego i również rezerwowanego wcześniej telefonicznie).

Tak więc ok. godz. 21.00 dotarliśmy do Huntto, podziwiając po drodze rozpoczynające się juz tutaj Pireneje. Droga wznosiła się cały czas w górę, tak że mimo krótkiego odcinka, dotarliśmy do albergue nieco zadyszani. Zajęliśmy szybko przydzielone pokoje i poszli spać, z nadzieją, ze następnego dnia nasza pielgrzymka rozpocznie sie tak naprawdę, bo dziś to był tylko jej przedsmak.

Dzień 2 - piątek 18 czerwca 2010
HUNTTO - RONCESVALLES - 21 km


Wstaliśmy około godziny 6.00 rano i o 6.30 zjedliśmy małe śniadanie, które wliczone było w koszt noclegu. Podczas śniadania, przy stole, obecni byli pielgrzymi z Francji i Niemiec. Po śniadaniu ruszyliśmy na szlak. Start był na wysokości 505 m npm., meta na wysokości 953 m npm., ale po drodze szczyt ok. 1500 mnpm.

Pogoda niestety była fatalna, podobno bardzo często taka właśnie tutaj. Deszcz, mgła i zimno. Oglądanie piękna gór Pirenejów było w tych warunkach bardzo utrudnione, a czasami wręcz niemożliwe. W tych ciężkich warunkach niosłem swój plecak o wadze ok. 13 kg. Musiałem go zanieść az na wysokość 1500 m npm. I zaraz potem zniosłem go po serpentynach górskich na dół do Roncesvalles.

Gdzieś tak koło południa rozdzieliliśmy się. Krysia, Jadzia i jasia poszły szybciej a ja człapałem objuczony jak osioł po kamienistej i błotnistej drodze. Zmęczony robiłem sobie odpoczynki pewnie co 500 m. Często odpoczywałem podczas siąpistego drobnego deszczu. Mgła zasłaniała widoki gór, ale wszędzie słychać było dzwoneczki owiec i duże dzwonki pasących się krów. Nawet konie chodziły sobie swobodnie obok szlaku i przekraczały go co chwilę. Konie tez miały na szyjach dzwonki.

Kiedy w pewnym momencie w tym deszczu położyłem się na karimacie na trawie, zamknąłem oczy na 10 minut i zdrzemnąłem się chwilę. Usłyszałem tuz przy uchu dźwięk dzwonka i obudziłem się. Nade mną stał właśnie olbrzymi baran, rasy merynos i przyglądał mi się badawczo ze swoimi wielkimi kręconymi rogami. Krzyknąłem a on odskoczył do tyłu. No nie wiem kto z nas dwóch bardziej się wtedy wystraszył.

Po chwili poszedłem dalej. Pomyślałem sobie o zawartości mojego plecaka, o tym, że dźwigam ten ciężki (stanowczo za ciężki) plecak jak jakiś osioł. I wtedy usłyszałem za sobą jakiś odgłos: I AAAA...I AAAAAA.... Mijał mnie właśnie pielgrzym z objuczonym bardzo osłem. Osioł popatrzył na mnie ze współczuciem. Uznał mnie pewnie za brata w dźwiganiu ciężarów. Pewnie w jego odczuciu zbędnych. W moim również.

Na górę udało mi się jakoś wczołgać. Gorzej było ze schodzeniem. Było ślisko i błotnisto. Zaliczyłem jeden upadek i złamałem kijek. Powoli schodząc z góry dotarłem do Roncesvalles dopiero po godzinie 21.00. Krysia, Jasia i Jadzia były tam już od dawna i zajęły mi łóżko na pięterku w słynnym tutaj albergue, mieszczącym pewnie ze setkę osób. Albergue to mieściło się w starym kościele i widać w nim było "kościelny" sufit i sklepienia. Spać poszedłem ok. godziny 22.00 nieco stropiony tym, że tyle godzin zajęło mi dotarcie do celu. Jak to będzie jutro? - zastanawiałem się.
















































































Dzień 3 - sobota 19 czerwca 2010
RONCESVALLES - ZUBIRI - 22 km


Start byl na wysokości 953 m npm. Meta na wysokości 530 m npm. Wyszliśmy skoro świt, zostawiłem w albergue kilogram zbędnych rzeczy z plecaka: dość ciężkie krótkie spodnie, dres, koszulkę i książkę do nauki języka hiszpańskiego. Niestety znaczącej ulgi w ciężarze plecaka nie zauważyłem. Szedłem sam i zabłądziłem. Za wsią Bouquette poszedłem niepotrzebnie ponad 1 km trasą jak jechali pielgrzymi na rowerach. Musiałem potem zawrócić do Bouquette i pójść dalej z pieszymi pielgrzymami. Było mokro, ślisko i zimno. Padał znowu deszcz. Zaliczylem drugi upadek na wąskiej ścieżce górskiej i podarłem spodnie. Ciężki plecak przygniótł mnie do ścieżki. Potem jakoś dotarłem do Zubiri. Nocleg w Zubiri kosztował 6 euro. Znów miałem rezerwację, gdyż Jadzia, jasia i Krysia przybyły dużo wcześniej. Ja dotarłem około 19.30. To dobrze, bo znacznie szybciej niż wczoraj.


















































Dzień 4 - niedziela 20 czerwca 2010
ZUBIRI - PAMPLONA - 21 km

Start jest na wysokości 530 m npm. Meta na wysokości 460 m.
Wreszcie nie pada, ale zimno i ślisko. Tym razem udało mi się przyjść do albergue około godziny 17.00. Zajęliśmy sobie miejsca na łózkach i poszli do polskiego konsulatu, aby głosować. Była to bowiem pierwsza tura wyborów prezydenckich w Polsce. W konsulacie zostaliśmy poczęstowani ciastem, herbata i kawą. Wracając z głosowania natrafiliśmy na otwarty kościół i uczestniczyliśmy we mszy św. poprzedzonej Różańcem po hiszpańsku. Potem wróciliśmy do albergue i szybko zasnęli w swoich piętrowych łózkach.





























Dzień 5 - poniedzialek 21 czerwca 2010
PAMPLONA - OBANOS - 20 km

Pogoda zaczyna się z lekka już poprawiać. Wieje wiatr ale temperatura ok. 23 stopnie i ladnie grzeje. Nocleg w schronisku za 7 euro. Start byl na wysokości 460 m npm. Meta na wysokości 408 m npm.

Dzień 6 - wtorek 22 czerwca 2010
OBANOS - ESTELLA - 22 km


Temperatura wzrasta do 26 stopni. Caly czas są podejścia i zejścia. Nocleg w dużym albergue za 6 euro. Ale w tej cenie jest również śniadanie. Typowe śniadanie hiszpańskie, czyli zapiekanka z masłem i marmoladą oraz herbata lub kawa. Albo mleko i cola-cao.


















Dzień 7 - środa 23 czerwca 2010
ESTELLA - LOS ARCOS - 21 km

Szliśmy w prażącym sloncu - temperatura ok 29 stopni. Plecy powoli zaczynają się już przyzwyczajać do dźwigania ciężkiego plecaka. Upodabniam się więc coraz bardziej do osła. Albergue w Los Arcos kosztuje tylko 4 euro. Ale internet połyka monety 1 euro co 15 minut. Więc nie mogę zbyt długo pisać. W Los Arcos przepiękny kościół z ogromnym wspaniałym ołtarzem. Po mszy św. błogosławieństwo specjalne dla pielgrzymów. A gdy wyszliśmy po błogosławieństwie z kościoła czekała nas wielka niespodzianka. Oto w niedużej odległości od naszego albergue paliło się na skwerze miejskim duże ognisko a obok stały suto zastawione stoły różnorakim jadłem, napojami i winem. Podeszliśmy do tych stołów a stojące za nimi panie, mieszkanki miasta, zachęcały do częstowania się zupełnie za darmo. Była to bowiem "noc świętojańska". Najbardziej zadowolona z tego wydarzenia była Jasia, która zaraz powiedziała do nas: "częstujcie się proszę wszyscy, zapraszam was na moje Imieniny". To bowiem był dzień wigilii jej imienin.











Dzień 8 - czwartek 24 czerwca 2010
LOS ARCOS - VIANA - 19,5 km



Trasa ma liczyc niecałe 20 km ale temperatura przekracza 30 stopni. Oczekujemy spotkania ze Staszkiem i Andrzejem. Nastąpi ono najprędzej w niedzielę a najpóźniej we wtorek. Nie mogę wrzucić na bloga żadnych zdjęć a klawiatura nie ma polskich liter. Również jakieś ciekawsze opisy i przeżycia z camino - pewnie dopiero po powrocie.

Dzień 9 - piątek 25 czerwca 2010
VIANA - NAVARRETE
SPOTKANIE Z JEZUSEM


W upalne południe przemierzam stolicę La Rioha - Logroño. Piękne miasto i wspaniali ludzie. I nagle dziwne zdarzenie: zmęczony i spragniony usiadłem na ławce w centrum miasta. Chciało mi się bardzo pić. Obok restauracja z dość drogimi cenami. Pomyślałem sobie, że moim marzeniem byłoby napić się coca-coli z lodem. Orzeźwiłoby mnie to na dalsza drogę. Siedzący przy stoliku restauracyjnym, niedaleko ławki na której siedziałem, Hiszpan, zaprosił mnie do stolika i zapytał skąd jestem. Odpowiedzialem ze jestem Polaco. Zapytał czy bym się czegoś nie napił, gdyż zauważył moją muszlę na szyi i plecak pielgrzymi obok stolika. - Może coca-colę? - zapytał z uśmiechem. I już po chwili przyniósł mi zimną coca-colę z lodem, jako prezent dla pielgrzyma Polaka. Wyraził uznanie dla papieża Polaka Jana Pawla II oraz dla dzielnych Polakow, ktorzy w czasie II wojny światowej odważyli sie szarżować konno przeciwko niemieckim czołgom. Rozumiejąc już trochę język hiszpański zapytałem go jak ma imię. Odpowiedział, że ma na imię JEZUS i wkrótce poszedł sobie, zostawiając mnie przy stoliku ze zdziwiona miną i szklanką coca-coli. Piłem potem te coca-colę z pewnym wzruszeniem, gdyż poczułem się tak, jakby prawdziwy Jezus mi postawił ten napój i napoił spragnionego pielgrzyma. Jeszce wówczas nie zdawałem sobie sprawy, że to pierwsze z wielu podobnych zdarzeń, jakie mnie czekały na na tym pełnym czarów i cudów - camino.

Dzień 10 - sobota 26 czerwca 2010
NAVARRETE - AZOFRA

Nie sposob wszystkiego opisać. Uczestniczymy we mszach św. zazwyczaj wieczorem ok. 20.00. To, co rzuca się nam najbardziej w oczy w tych kościołach to wspaniałe piękno i ogrom ołtarzy. Kościoły są stare jak conajmniej wrocławska katedra, ale ołtarze, nawet w małych miasteczkach są ogromne i wiele razy piękniejsze od ołtarza Wita Stwosza w Krakowie. Często mają wymiary rzędu 15 m x 30 m, są bogato zdobione, złocone, posiadają cała masę rzeźb i figur. Tego nie sposób opisać.

W południe przechodziłem przez miasteczko Najera. Pamiętając wczorajsze spotkanie z JEZUSEM postanowiłem znów usiąść na ławce w centrum miasta, z nadzieją, że może znów się znajdzie ktoś, kto mi postawi coca-cole. Ledwo usiadlem ... i nagle dzieje się coś, jakby żywcem wyjęte z książki Pablo Coelho PIELGRZYM. Podszedł do mnie człowiek z dwoma jedynie zębami sterczącymi z górnej szczęki (wyglądały jak kły tygrysie lub lwie) i wyglądzie przypominającym żebraka. Odezwał się do mnie po polsku:
- Dokąd ty idziesz? Do Santiago? Nie idź tam! Nie warto! Ludzie tam źli, księża niedobrzy, nie warto tam iść Ja w zeszłym roku też pielgrzymowałem do Santiago i tam dostałem paraliżu dłoni i ręki! Mówię ci, nie warto tam iść! Gdybyś miał dużo pieniędzy - to co innego! Ale bez pieniędzy będziesz tam śmieciem i nie dostaniesz żadnej pomocy. Liczą się wyłącznie ludzie z pieniędzmi!

Popatrzyłem zaszokowany w jego oczy. Oczy pełne nienawisci i zła. Przeszedł mnie deszcz ale nie okazałem tego. Zostawiłem go i odszedłem.

Dzień 11 - niedziela 27 czerwca 2010
AZOFRA - SANTO DOMINGO DE LA CALZADA -


Ileż narodowości się tutaj spotyka. Pielgrzymują Francuzi, Hiszpanie, Polacy, Niemcy, Węgrzy, Japończycy, Koreańczycy, Szwedzi, Kanadyjczycy, Amerykanie, Anglicy, Holendrzy, Duńczycy i inni. Z niektórymi się zapoznałem, rozmawiam z nimi po angielsku, z Hiszpanami po hiszpańsku. Tak jak potrafię. A pielgrzymi sa bardzo otwarci i lubią rozmawiać. Oni tez poszukują kontaktu. Bariera wieku nie odgrywa roli i to jest fantastyczne. Z młodymi pielgrzymami można porozmawiać na wszystkie tematy równie dobrze jak ze starszymi. W drodze najczęstsze słowa jakie słyszę to: BUEN CAMINO lub BUEONOS DIAS.

Przed wyruszeniem na pielgrzymkę wydawało mi się, że tą drogą pielgrzymują wyłącznie katolicy, no a już na pewno sami chrześcijanie. A tymczasem spotykam tutaj przedstawicieli religii niechrześcijańskich, co mnie bardzo zadziwia. Okazuje się, że oni tez "usłyszeli głos świętego Jakuba", wzywający ich na camino i nie byli w stanie oprzeć się temu wezwaniu. Ten głos każdy usłyszał jakoś inaczej, mogła to być to być jakaś książka o camino, czyjeś świadectwo, jakiś film, a czasem nawet zwykła migawka w TV lub notatka w prasie.

Camino hiszpańskie owiane jest legendami. Tak jak my mamy w historii Polski, u jej zarania różne piękne legendy, np. postrzyżynach Ziemowita, o królu Kraku i smoku wawelskim, o królu Popielu, którego myszy zjadły, czy o Wandzie, co nie chciała Niemca, tak Również Hiszpanie mają w swojej historii cały szereg pięknych legend, z czego bardzo wiele związanych jest ze szlakiem św.Jakuba, czyli z "camino". Jedna z legend opowiada, jak to pewien urodziwy pielgrzym spodobał się córce burmistrza z miasta Santo Domingo de la Calzada, ale nie uległ jej namowom i jej pokusom. Wtedy ona poskarżyła się ojcu, że została napastowana przez tego pielgrzyma. Ojciec skazał pielgrzyma na śmierć przez powieszenie i wyrok wykonano na Rynku miasta. Młody pielgrzym szedł wówczas z rodzicami, którzy po stracie syna, postanowili jednak iść dalej do Grobu św.Jakuba. Gdy doszli do Katedry w Santiago, tam bardzo mocno się modlili do św.Jakuba o wstawiennictwo i skarżyli się mu na swój los. W tamtych wiekach pielgrzymi wracali do swoich domów tak samo pieszo, jak przyszli. Kiedy więc po kilku tygodniach ponownie znaleźli się w Santo Domingo, poszli na Rynek, gdzie powieszono ich syna. Zobaczyli, że ich syn nadal wisi na sznurze ale daje oznaki życia. Popędzili więc szybko do burmistrza, prosząc o odcięcie syna ze sznura, gdyż ich syn żyje! Burmistrz, który jadł obiad, nie uwierzył w takie sensacje i powiedział, że prędzej ta kura pieczona i kogut, które ma na talerzu, ożyją, niż ożyje ich syn wiszący na sznurze. A wówczas stał się cud i nagle pieczona kura i kogut powstały na półmisku, pokryły się na powrót piórami i zeskoczyły ze stołu, biegając po izbie, gdacząc i piszcząc "Kukuryku!". Burmistrz zdumiony wielce poszedł na Rynek, kazał odciąć ciało wiszącego na nim skazańca, który był żywy i zaraz zaczął dziękować rodzicom za ich modlitwę i wstawiennictwo u św.Jakuba.
Na pamiątkę tego zdarzenia w kościele w Santo Domingo umieszczona jest u góry klatka, w której znajduje się kogut i kura. Ten kogut często pieje nawet w czasie mszy św. i to jego pianie słyszeliśmy, podczas obecności tam na mszy św.

Dużo jest tych legend związanych z camino, Hiszpanie poznają te legendy już w pierwszych latach nauki szkolnej, można nawet zaryzykować twierdzenie, że są na tych legendach wychowywani od dzieciństwa, nic dziwnego zatem, że wszyscy Hiszpanie doskonale wiedzą co to jest camino i że tak wielu Hiszpanów każdego roku pielgrzymuje szlakami św.Jakuba i to zarówno Hiszpanów wierzących jak i niewierzących! Można by powiedzieć, że Hiszpania i camino to JEDNO. Albo jak woleliby inni: Hiszpania to camino i corrida.

Zbliża się czas spotkania ze Staszkiem i Andrzejem, którzy przebyli już prawie 3000 km w swojej drodze z Wrocławia o Santiago. To chyba nastąpi we czwartek (a może w środę). Czujemy już prawie ich oddech na plecach a oni idą po naszych śladach i nawet śpią w albergach, w których myśmy spali. Jutro (poniedziałek 28 czerwca) pójdziemy do BELORADO, tj. ok. 23 km. Z plecakiem 12 kg na plecach - to jednak dość długi odcinek.

Dzień 12 - poniedziałek 28 czerwca 2010
SANTO DOMINGO - BELORADO - 23 km.


Codziennie wieczorem w albergue mamy Wieżę Babel. Łóżka piętrowe, często ciasno kolo siebie. Nade mną spał jakiś Koreańczyk, na lewo Włoch, nad nim Niemiec, obok Francuz a dalej Szwed. W każdym albergue (municypalnym) znajduje się obowiązkowo samoobsługowa kuchnia i często nawet pralnia lub pralki automatyczne. Można sobie samemu gotować, smażyć czy gotować. Czasem są nawet różne produkty, np. ryż lub makaron, które można ¨używać.

Dziś rozmawiałem w drodze z Japończykiem o imieniu Yuba, lat 68, który dzielnie przemierza ten szlak. Powiedział mi, że w Japonii jest teraz modny zwyczaj zawierania związków małżeńskich - w świątyniach chrześcijańskich. Nawet jeżeli młodzi pochodzą z rodzin o innych religiach, np. z rodzin buddyjskicj lub szintoistycznych.

Do spotkania z naszymi dzielnymi pielgrzymami: Staszkiem i Andrzejem nie dojdzie jeszcze dziś, lecz jutro lub pojutrze.

Postanowiłem, ze nie będę opisywać tu przepięknych pejzaży hiszpańskich, bo znaleźć to można w innych książkach o camino, których ukazuje się przecież coraz to więcej. Będę raczej zwracać uwagę na ludzi i spotkania z ludźmi.

W końcu zrozumiałem, ze na camino nie da się iść "grupowo". Wąskie ścieżki, podejścia i zejścia, ciężki plecak - to wszystko sprawia, że każdy idzie sam, swoim własnym tempem i rytmem, odpoczywa wtedy, kiedy sił mu brakuje lub kiedy chce. Więc i modlić się trzeba w pojedynkę. Nawet nasza mała czteroosobowa "grupka" idzie osobno. Gdy wychodzimy razem ze schroniska, odmawiamy modlitwę na początek dnia i to wszystko. Krysia, Jasia i Jadzia starają się co prawda trzymać razem, ja zazwyczaj idę za nimi, najpierw 100 m, potem 500 m, potem nawet ze 2 lub 3 km. Ale umawiamy się rankiem lub poprzedniego wieczora w albergue dokąd mamy dojść i każdy z nas trafia tam bezbłędnie. Szlak jest doskonale oznakowany. Żółte strzałki na kamieniach, drzewach i murach prowadzą nas przez pola, lasy, góry, doliny, miasta i wioski. A potem wspaniała msza św. wieczorem z błogosławieństwem dla pielgrzymów. Kiedy po mszy św. ludzie wychodzą już do domu, ksiądz zaprasza pielgrzymów, aby zostali i rozmawia z nimi we wszystkich językach jakie zna. Dziś rozdał nam modlitwę pielgrzyma w 5 językach (niestety nie było wersji polskiej) i pielgrzymi z tych krajów odczytywali modlitwę na zmianę. Na koniec udzielił wszystkim błogosławieństwa na dalszą drogę.

Dzień 13 - wtorek 29 czerwca 2010
BELORADO - VILLAFRANCA - 12 km


Dziś są moje imieniny, uroczystość św. apostołów Piotra i Pawła. Postanowiliśmy dziś iść tylko 12 km. Zresztą musimy poczekać na Staszka i Andrzeja, którzy ciągle są za nami. Nie możemy doczekać się już spotkania z nimi.

Z okazji imienin zjem dziś normalne menu peregrino, gdyż do tej pory raczej "pościłem". Ale o dziwo nigdy nie byłem głodny.

Miasteczka i wioski hiszpańskie są często bardzo stare i zbudowane z kamienia. W Polsce jest znacznie więcej nowych miast, ale to pewnie skutki wojny. My musieliśmy Polskę odbudowywać niemal od zera, oni takiej potrzeby nie mieli. Na wielu starych kamienicach w miasteczkach są napisy o tych ludziach, którzy je zbudowali w XVI, XVII czy XVIII wieku. I ich potomkowie nadal w nich mieszkają. Grube mury przetrwały wieki, jedynie wnętrza dostosowano do nowych czasów.

Zauważyłem, że moja znajomość języka hiszpańskiego jest zupełnie wystarczająca, aby zapytać o cokolwiek, ale zupełnie niewystarczająca, aby cokolwiek zrozumieć ze słów ich odpowiedzi. Myślą pewnie, że jeśli ktoś płynnie potrafi o coś zapytać po hiszpańsku, to potem równie płynnie wszystko zrozumie. A tak niestety nie jest. W końcu więc wszystko kończy się w języku ręcznym, czyli na migi.

NO I W KOŃCU SPOTKANIE ZE STASZKIEM!

We wtorek w dniu św.Piotra i Pawła, 29 czerwca 2010, w albergue w VILLAFRNCA MONTES DE OCA, nastąpiło "historyczne" spotkanie. Staszek wszedł do albergue po przejściu ponad 3100 km z Wrocławia i kiedy nas zobaczył, rozpłakał się i padł w nasze ramiona.
On bardzo się spieszył, żeby dognać nas właśnie w dniu moich imienin, dlatego oddalił się już dwa dni temu od Andrzeja, z którym szedł ponad 80 dni razem. Zresztą tu w Hiszpanii nie sposób iść razem. W tej chwili opowiada nam swoje przygody, które są niesamowite. Nie zdążę ich niestety zrelacjonować teraz, na wszystko przyjdzie czas.

Z Andrzejem spotkamy się najwcześniej za dwa dni, gdyż jest w tej chwili ok. 30 km za nami. Ponieważ jednak my mamy teraz w planie etapy po 19 i 21 km więc powoli będzie nas doganiać. To będzie drugie wielkie spotkanie!

Jutro czeka nas etap 19 km do ATAPUERCA, a pojutrze, w dniu 1 lipca, dojdziemy do BURGOS (21 km).

Dzień 14 - środa 30 czerwca 2010
VILLAFRANCA - ATAPUERCA - 19 km


Krysia, Jasia i Jadzia wstały rano już o 4.30 i wyszły z albergue już o 5.15. One nie lubią chodzić w czasie sjesty, gdy jest upał i ostro praży słońce. Chcą dojść do albergue już w południe i całą tą gorącą sjestę hiszpańską spędzić w albergue.

My ze Staszkiem wyszliśmy o 6.30. Droga wiodła niemal cały czas przez las i mimo upału było gdzie odpocząć w cieniu drzew. Staszek opowiadał mi swoje przygody, jakie miał od 6 kwietnia, czyli od dnia wyjścia z Wrocławia wraz z Andrzejem. Było ich sporo. Najbardziej ekstremalne warunki mieli w Alpach, gdzie szli nad przepaściami, bardzo wąskimi serpentynami górskimi, pełnymi korzeni i kamieni. Czasem robiło się ciemno a nie było żadnej nadziei na rozbicie namiotu, bo trzeba było zejść na dół. Musieli więc rozbijać namioty na pochyłych zboczach. Spanie w takich warunkach było skrajnie niewygodne.

Szliśmy tak sobie we dwóch, mijając innych pielgrzymów z różnych stron świata. Inni mijali nas. W końcu mój plecak przyzwyczaił się już do moich pleców i było mu chyba dość wygodnie. Doszło do pełnej symbiozy człowieka i prawie 13-kilogramowego plecaka. Odtąd stanowiliśmy już jedność. Plecy znacznie mniej bolą, może nawet dwukrotnie mniej niż pierwszego dnia. Gdyby nie upał, mógłbym tak chodzić z tym plecakiem nawet ponad 30 km dziennie.

Na trasie pojawia się teraz coraz to więcej Hiszpanów. To przecież ich pielgrzymka narodowa.

Po dotarciu do albergue w Atapuerca - niespodzianka! Albergue znajduje się w stodole, do której wstawiono piętrowe łóżka. Nad nami tylko krokwie i deski. Cena 5 euro za łóżko. Właściciel prowadzi też w domu restauracje i na tym zarabia. Po raz drugi zjadłem obiad, czyli "menu peregrino". W albergue nocuje dziś bardzo dużo młodych ludzi. Rozmawiają głównie po angielsku, francusku i hiszpańsku.
A jutro czeka nas 21 km droga do Burgos, jednej z dwóch stolic kraju i księstwa Kastylia i Leon.

Dzień 15 - czwartek 1 lipca 2010
ATAPUERCA - BURGOS - 21,5 km


I znów panie wstały o godz. 4.00 i wyszły ze schroniska przed godz. 5.00. My ze Staszkiem wyszliśmy około 6.00. Tu warto dodać, że dopiero o godzinie 6.30 zaczyna się rozjaśniać. W Polsce o tej porze od dawna już jest widno. Ale Hiszpania jest w tej samej strefie zegarowo-czasowej co Polska, i jest tutaj ta sama godzina co w Polsce, a przecież jak daleko jesteśmy tu na zachód od Polski! Zanim Słońce przesunie się z Polski do Hiszpanii upływa ok. 2 i pół godziny.

Krysia, Jasia i Jadzia wychodzą więc tak wcześnie z latarkami na głowach, tzw. "czołówkami"¨ i idą w ciemności pierwsze półtora godziny. Ale dzięki temu mają chłód i przychodzą na odpoczynek w samo południe, często przed godziną 12.00.

Do Burgos szło się najpierw pod górę, wspinaliśmy się z wysokości 950 m npm na wysokość 1150 m npm ale potem już szliśmy w dol. Około 10 km szliśmy przez miasto.
Po drodze odpoczywaliśmy ze Staszkiem chyba ze 6 razy tylko, a nie 15 razy jak to robiłem pierwszego dnia. Plecak przyrósł już do pleców i nie czuję go już tak jak kiedyś.

Na cale szczęście nie odczuwam żadnego bólu nóg, nie mam żadnych bąbli ani pęcherzy na nogach, a skarpetki mam przecież na sobie tylko jedne, czasem te same na drugi dzień i nie mam z tego powodu żadnych sensacji. Warto było więc wydać przed pielgrzymką 23 zł za specjalne sportowe skarpetki termoizolacyjne. Mam 3 pary takich skarpet i jedną parę zwykłych grubych frote za 3 zł. I widzę, że to całkiem wystarczy.

Panie dotarły do Burgos chyba kolo godz. 11.00 i ulokowały się w innym albergue niż my. Ja i Staszek dotarliśmy na miejsce o godz. 14.30 i mamy nocleg za 4 euro na szóstym piętrze nowego wielopiętrowego albergue o dość wysokim standardzie, chociaż łóżka jak zwykle są piętrowe. Jest to albergue municipal, czyli miejskie, w bardzo bliskiej odległości od katedry.

A Katedra w Burgos jest ogromna i prześliczna. Zapiera dech. Wieczorem o godzinie 19.30 będzie Msza św.

Na pewno wiele osób interesuje się Andrzejem. Dochodzą do mnie sms-owe pytania o niego. A my nie wiemy gdzie on teraz się znajduje. Wiemy tylko, że idzie za nami. Ostatni kontakt z nim był 2 dni temu. Staszek mówi, że on robi kilkaset zdjęć dziennie, może nawet tysiąc! Dlatego idzie wolniej. Po 80 dniach wspólnego pielgrzymowania postanowili się rozdzielić, już tutaj w Hiszpanii. Staszek chciał pilnie nas dogonić, Andrzej nie jest w stanie oprzeć się urokowi ziemi hiszpańskiej i pragnie wszystko sfotografować. Ciekawe czy mu się to uda. Ale mamy nadzieję, że za parę dni nas dogoni, chociaż Staszek proponuje, abyśmy od jutra robili po 25 km średnio dziennie. Chyba się na to zgodzę, bo plecak jest subiektywnie coraz to lżejszy.

No i zgubiłem ładowarkę do telefonu komórkowego, muszę chyba kupić nową, a to chyba będzie kosztować 10 euro lub więcej. No ale trudno.
Najbliższe plany są takie:
Jutro czyli 2 lipca z Burgos do Sambol ok 26 km.
Pojutrze czyli 3 lipca ze Sambol do Itero de la Vega - 26 km.
Zobaczymy jak to będzie z realizacją tego planu.
Mówimy, że teraz idziemy "do Leona". Czyli do kolejnej stolicy księstwa Kastylia i Leon. Oj, słyszę za oknem jakiś hałas. Czyżby corrida???? Dziś zaczynają się corridy w Burgos... a ja mam na sobie czerwona koszulkę!!! Carramba!

Dzień 16 - piątek 2 lipca 2010
BURGOS - HONTANAS - 31 km


Wiadomość z ostatniej chwili: Andrzej Kofluk nocuje dziś w Burgos, jest wiec "jeden dzień" za nami. Informacje podał nam polski pielgrzym Piotr, który jedzie na rowerze do Santiago. A ponieważ my przeszliśmy dziś z Burgos aż 31 km i dotarli do Hontanas, wiec Andrzej jest tyle dokładnie kilometrów za nami. Zatem spotkanie z nim nastąpi chyba za jakieś 5 dni, jeżeli każdego dnia będzie szedł o 6 km więcej niż my.

Dziś jak zwykle panie wyszły już o 5.00 rano w drogę (ale z innego albergue), my ze Staszkiem o 6.10. Na metę etapu przybyły wszystkie trzy już o godzinie 15.00 a my ze Staszkiem o 19.00. One codziennie rano idą z latarkami na głowach, żeby idąc dużo rankiem nie męczyć się później w upale.

Na szczęście dzisiaj po raz pierwszy nie było zbyt gorąco, tylko 27 stopni i dwa razy popadał deszcz, a nawet była maleńka burza. Po tej burzy było za to wspaniałe świeże powietrze. Ale tutaj deszcz i burza są przelotne i trwają krótko, co najwyżej godzinę, czasem deszcz mocno pada i jednocześnie świeci przy tym Słońce.

Pokonaliśmy duży dystans, prawie 32 km, czyli o 4 km więcej niż wynosi etap pielgrzymkowy z Wrocławia do Trzebnicy. Po dojściu wziąłem prysznic i zaraz usiadłem siadam do komputera, żeby nadać w świat informacje o nas, czyli uzupełnić bloga.

Ze Staszkiem idzie się bardzo dobrze, właściwie dużo nie gadamy ze sobą, każdy z nas modli się i odmawia różaniec (jeden za drugim). Idziemy albo koło siebie, albo w odległości kilkunastu czy kilkudziesięciu metrów od siebie.

Na trasie spotykam zadziwiająco dużo Koreańczyków. I coraz więcej jest też rowerzystów. Jak oni śmigają po wertepach na tych swoich rowerach, to naprawdę zadziwiające. Spotkałem tez dwóch Chorwatów, ale język serbsko-chorwacki okazał się zbyt trudny do komunikacji, wiec gadaliśmy po angielsku. Nie dopytywałem się zbyt dociekliwie kim są, ale podejrzewam, ze jeden z nich to młody kapłan katolicki. Na postoju modlił się z brewiarzem w reku.

Dzień 17 - sobota 3 lipca 2010
HONTANAS - BOADILLA DEL CAMINO - 29 km


Znowu przeszliśmy dość duży kawał drogi. Panie jak zwykle wyszły już po ciemku ok. godz. 5.00, a my ze Staszkiem o godz. 6.00. Upał. Panie, zmęczone upałem dotarły na nocleg już o godzinie 16.00, a my ze Staszkiem o godz. 19.00. Cena za nocleg w niezbyt tutaj ładnym albergue - tylko 3 euro. Za ścianą była świetlica i klub wiejski, w którym zgromadzeni mieszkańcy tego puebla (wioski), Hiszpanie, oglądali mecz Hiszpania - Paragwaj, w ramach ćwierćfinałów odbywających się właśnie mistrzostw świata. Poszedłem tam do nich i oglądałem mecz, ale tylko jakiś kwadrans. Zmęczenie nie pozwoliło mi oglądać meczu do końca. Zasypiając w łózkach, słyszeliśmy ich okrzyki.

Około południa, gdy jeszcze mocno grzało Słońce, napotkaliśmy polu, na coś w rodzaju oazy. Około 100 m od drogi - kępka około 10 drzew dających cień, fontanna, trzy ławki i zielona trawa "do leżenia". Tam odpoczywaliśmy sobie około pół godziny. A że wcześniej szliśmy w Słońcu i to bez żadnej możliwości odpoczynku (brak trawy i drzew) - więc ta oaza stanowiła dla nas wielkie szczęście. Odpoczywało tam ze dwudziestu pielgrzymów, pieszych i rowerzystów.

Dzień 18 - niedziela 4 lipca 2010
BOADILLA DEL CAMINO - VILLACAZAR DE SIRGA - 20 km


Znowu upał. Ale idziemy teraz po bardziej płaskim terenie, za to dużo bardziej odkrytym. Słońce hiszpańskie parzy i kłuje jak zastrzyki, gdyż promienie słoneczne padają tutaj pod znacznie większym kątem niż w Polsce i wbijają się przez to dużo głębiej pod skórę.

Tym razem Jasia, Krysia i Jadzia rankiem pobłądziły. Idąc w zupełnych ciemnościach zgubiły drogę i nadrobiły łącznie około 4 km. Dlatego obaj ze Staszkiem dogoniliśmy je i dlatego szliśmy później razem.

Jest niedziela. Udało się nam uczestniczyć we mszy św. w godzinach południowych, o godz. 11.00, w jednym z kościołów, ktory mijaliśmy w drodze.

Wieczorem niespodzianka. W albergue nocleg za donativo i na dodatek hospitalerką jest tutaj śliczna studentka z Lublina, Zosia. Na pierwszym zdjęciu przyjmuje nas w "swoim" albergue, na drugim to ta wysoka dziewczyna, w centrum.









Zosia ma być również hospitalerką na Monte do Gozo, w sierpniu.

Dziś jest niedziela wiec zjadłem obiad: menu peregrino. Ponieważ w albergue byliśmy wszyscy już o godz. 14.00, to wzięliśmy się za odpoczywanie w łóżkach. "Odpoczywanie w łóżku" to jedna z ważniejszych prac do wykonania każdego dnia po przyjściu. Po prostu trzeba dać nogom wypocząć po całodziennej wędrówce. Dwie godziny zazwyczaj wystarcza w zupełności. Potem można zająć się praniem czy jedzeniem. Czasem pranie robi się przed leżakowaniem, żeby wyschło na dworze. A dziś jest tu STRASZNY upał.

Na obiad poszliśmy dopiero o godz. 19.00. Po obiedzie pewien młody Amerykanin, student Brad, robił z nami wywiad do swojej pracy magisterskiej, którą właśnie pisze. Studiuje w USA dziennikarstwo a temat jego pracy dotyczy właśnie problematyki camino. Brada spotykaliśmy potem często na trasie. To ten w środku na zdjęciu.





Dzień 19 - poniedziałek 5 lipca 2010
VILLARCASAR DE SIRGA - CALZADILLA DE LA CUEZA - 23 km


Znowu upał. Odpoczywałem kilka razy w cieniu rzadko dziś spotykanych drzew. Pierwszą połowę drogi szliśmy w piątkę razem, czyli ja, Staszek, Krysia, Jasia i Jadzia. Taka nasza mała Polonia. Już wielu pielgrzymów rozpoznaje nas w drodze i wołają do nas: Hola Polonia, Polonia, Vive la Pologne itp.

Znamy już bardzo dobrze wielu pielgrzymów, bo ciągle się mijamy, albo my ich, albo oni nas. Koreanki mają bardzo swojsko brzmiace imiona, np. Teresa, Ania, itp. Chrześcijanie stanowią w Korei południowej ok. 40% społeczeństwa, ale sami katolicy tylko 10%.

Do albergue doszliśmy w godz. 15.00 - 16.00. Tym razem cena za nocleg wynosi 7 euro. Tak więc jest z tymi cenami bardzo rożnie: donativo, 3,4,5,6,7 euro - czyli dotychczasowa średnia to jakieś 5 euro. Czekają nas teraz temperatury 33 i 35 stopni bo patrzyłem na pogode. Nasza pielgrzymka przypomina mi teraz warunki temperaturowe z czasów pielgrzymki do Częstochowy w roku 1992, kiedy bardzo mocno grzało.

Andrzej Kofluk jest pewnie jakies 5-10 km z tyłu za nami, ale nie mamy kontaktu z nim.

Najbliższe plany to: Jutro, czyli we wtorek - dojść do SAHAGUN - 23,5 km, a we środę do El Burgo Ranero - tylko 18,5 km. Powoli zbliżamy się do Leon i pewnie Andrzej nas tam właśnie dogoni.

A za Leon zaczyna się ¨kraina deszczowców¨(Galicia) i znowu czekają nas góry: dwa podejścia na wysokosc powyżej 1500 m. Ale plecak już tak nie ciąży i ja sam też jestem trochę lżejszy...

No i najważniejsze: Dzisiaj mamy PÓŁMETEK drogi do Santiago de Compostela. Przeszliśmy 388 km i do Santiago zostało również 388 km.
Ale potem jeszcze do Finisterry - 93 km i do Muxii 31 km, w sumie razem będzie i tak 900 km, więc pozostaje mi do przejścia - 512 km (czyli 2 do potegi dziewiątej...)

Dzień 20 - wtorek 6 lipca 2010
CALZADILLA DE LA CUEZA - SAHAGUN - 22 km


Rankiem panie wyszły o godzinie 5.00 a my ze Staszkiem o 5.50. Pierwsze 2 godziny było bardzo zimno. Szliśmy w kurtkach. Potem zaczęło się stopniowo ocieplać. Dotarliśmy ze Staszkiem do albergue o godz. 15.00. Panie były tu już o 13.00.

Niestety rankiem zostawiłem chyba na ławce przed albergue aparat fotograficzny i w ten prosty sposób straciłem go. Miałem w futerale dwie zapasowe karty pamięci i dwa pendrajvy. Szkoda że nie miałem w futerale karteczki z adresem. Pewnie by ktoś odesłał. A to wszystko stało się przez to pakowanie się po ciemku! Koło ławki przed albergue też było ciemno, a ja chyba gdzieś tam postawiłem aparat, gdy ubierałem na siebie kurtkę. Więc od tej pory będę musiał polegać wyłącznie na tych zdjęciach, które robi Jasia i Krysia. A ja będę mieć nieco lżejszy plecak. Szkoda mi jednak aparatu, bo to był prezent od moich dzieci!

Jadzia zaliczyła dziś "małą niestrawność żołądkową. Byłem z nią u lekarza (300 m od albergue) i służyłem za tłumacza. Lekarz znał tylko hiszpanski i troszeczkę angielski, ale nie znał niemieckego, który zna Jadzia. Wszystko na szczęście skończyło się dobrze.

Albergue municipal kosztuje tu tylko 4 euro i jest bardzo ładne. Jest kuchnia i można sobie samemu coś ugotować. Ponieważ idąc ze Staszkiem nie napotkalismy po drodze przed Sahagun żadnego sklepu, gdzie mogliśmy kupić chleb i mleko, więc dotarliśmy do albergue bardzo głodni. Ugotowaliśmy makaron, który był w szafie (do wspólnego użytku) i zjedliśmy wszyscy po ogromnej porcji makaronu z olejem i cukrem. Potem panie ugotowały jeszcze ryż (z dodatkami), który również znajdował się w albergue.

A droga dzis wiodla caly czas wzdluz szosy, rownoñegle do niej, ot taka sciezka pielgrzymia biegnaca tuz obok szosy, raz blizej (3 m) raz dalej (50 m). O 13.00 zaczelo mocno grzac i odpoczywalismy czasem pod drzewami. Drzewa mialy bardzo niewielkie korony wiec cien wystarczyl tylko dla jednej osoby. Wiec Staszek odpoczywal pod jednym drzewem a ja pod drugim.
Te wioski hiszpanskie (puebla) sa strasznie stare i z naszego punktu widzenia ¨zaniedbane¨. Domy wygladaja jak glinianki, dachowki sie sypia, okna lub drzwi czasem zatkane jakas dykta. Sa tez i nowe domy ale nie jest ich zbyt duzo.
Ale za to wszyscy Hiszpanie sa niesamowicie grzeczni, uprzejmi i uczynni. Kazdy Hiszpan wie co to camino i kazdy pozdrawia pielgrzymow. Poniewaz pytam ich o rozne rzeczy, wiec mysla ze znam hiszpanski i bardzo dlugo opowiadaja mi rozne rzeczy, a ja tylko potakuje: si, si, si...
Wieczorem w schronislu gotowalismy sobie w kuchni obiady z Meksykankami, Francuzami i Hiszpanami. Lozka po 4 w takich jakby w boksach, oddzielonych cienkimi sciankami. We wnetrzu starego kosciola.
Nie wiemy gdzie jest Andrzej, moze nas dzis dogoni???
Jutro ze wzgledu na temperature idziemy tylko 18 km do EL BURGO RANERO.
Przeszlismy juz 410 km, do Santiago zostalo nam 366 km, do Finisterra 457 km, fo Muhii - 488 km.
Staszek zamierza pojsc przed nami i robic dluzsze etapy. Zamierza dojsc do Finisterra jeszzce przed odpustem, czyli w dniu 24 lipca. Wiec musi zrobic o 93 km wiecej od nas. Wiec wkrotce nas opusci. My dochodzimy do Santiago dokladnie na odpust, a do Finistera 3 dni pozniej.